Dzieci na jachcie - poradnik

Jak spędzić na jachcie wśród mazurskich jezior tydzień z pięciorgiem dzieci i wypocząć. Oraz nie zwariować.

 

Pierwsza jest myśl, czy aby nie oszalałam. Przy trójce dzieci nawet stumetrowe mieszkanie jest czasami zbyt małe by schować się choć na chwilę przed wiecznym – mamooooooo, piiiiić, nudzi mi się, a on mnie bijeeeeeeeeeee. Kilka metrów jachtu z pewnością takiego schronienia nie da. Do tego dzieci nie będzie troje a pięcioro bo płyniemy w towarzystwie.

Myśl druga – jak ja ich wszystkich spakuje, przecież potrzeba miliona rzeczy w razie niepogody i na upał, kremów do opalania, dmuchanych kółek, dinozaurów, łopatek, kapelusików, plus koniecznie zestaw aut dla Najmłodszego, zestaw pet-shopów dla Średniej i ze trzy ładowarki dla najstarszej żeby przypadkiem nie straciła kontaktu ze światem wirtualnym bo tego Rodzina może nie przeżyć.

Myśl trzecia – a jeśli cały tydzień będzie lało? Wizja znudzonej piątki w mokrych rzeczach i smarkach do kolan może zniechęcić nawet matki ekstremalne.

Kiedy już wszystkie te banalne przeszkody mentalno - organizacyjne zostaną przez matkę pokonane i ładujemy się dwoma rodzinami na ten wymarzony jacht, to jest już z górki, naprawdę. Trzeba w zasadzie tylko poupychać w jaskółkach 1456 najpotrzebniejszych rzeczy, powiedzieć 627 razy najmłodszemu oraz jego kuzynowi, żeby uważali przy wychodzeniu i wchodzeniu, oraz nie biegali po mokrym, oraz nie odkręcali śrubek przy wantach, oraz uważali na sztorcklapę oraz nie bili się na dziobie, oraz nie ruszali rumpla, następnie podzielić się kojami i wytłumaczyć Średniej, że tak, będzie spała na dziobie, ale w towarzystwie rodzeństwa i nie pod kołderką w króliczki tylko w śpiworze i że zapomnieliśmy wziąć z domu maskotkę, nakarmić towarzystwo bo mimo pięciogodzinnej podróży na Mazury podczas której cały czas jedli to są bardzo, bardzo głodni i w zasadzie, cóż, można odpływać.

A nie, nie można. Najpierw trzeba namówić troje z pięciorga żeby płynęły w kamizelkach. Przy 30–stopniowym upale. Namawianie opóźnia wypłynięcie z portu o dobre pół godziny, ale w końcu siedzą na prawej burcie i są tak obrażone, że nic nie mówią. Cisza, wiatr, zapach lata. Chwilo trwaj. I chwila trwa, sześć i pół minuty, do kiedy Najmłodszy spyta kiedy wysiadamy bo jemu się nudzi tak siedzieć i płynąć, bo to bez sensu jest, on nie chce na jeziora, jemu się nie podoba i nie będzie się na pewno kąpał jak dopłyniemy i jest mu niedobrze po ośmiu Mambach, które zjadł cichcem, wygrzebawszy je z plecaczka siostry. Najstarsza, przewracając oczami, co oznacza minę – nie wytrzymam już z wami ani sekundy dłużej – i  udaje się opalać na dziób. Kuzynostwo kłóci się we własnym zakresie.

I tak sobie rodzinnie płyniemy. A dokąd płyniemy to matka ma zaplanowane w dwustu procentach. Żelazna zasada  numer jeden rejsów z dziećmi – zero spontaniczności. Nie płyniemy za horyzont, gdzie nas oczy poniosą, gdzie urocze szuwary i niewielka, samotna zatoczka przy lasku. Nie, nie , nie. Płyniemy tam, gdzie place zabaw, trampoliny, lody, płytkie kąpieliska, zjeżdżalnie do wody. Przecież trzeba naszym Milusińskim zrekompensować udrękę żeglowania, a samemu mieć chwilę na zebranie sił przed dniem następnym. Zapewniając dzieciom ruchową rozrywkę po pięciu godzinach siedzenia, leżenia, gonienia się po kojach na czworaka, samemu cichaczem można wypić małe piwo, chowając butelkę za leżakiem, na którym pełni się dyżur przy trampolinie, podczas gdy reszta załogi w pośpiechu gotuje coś pysznego (czyt. makaron z sosem bo tylko to chcą jeść dzieci) oraz sprząta zapamiętale, dopóki stado grasuje poza keją.

Portów rodzinnych na Mazurach jest coraz więcej i chociaż nie ma tam ciszy i spokoju, to jednak mają one wiele zalet. Po pierwsze można spotkać towarzyszy niedoli, którzy często polecą kolejne miejsca, gdzie warto przybić, wspólnie powzdychają, zrozumieją jak nikt i nawet popilnują całą piątkę gdy akurat zwolni się prysznic. Po drugie sami mają dzieci, które pobawią się z naszymi. Po trzecie na pewno nie zdenerwują się, że najmłodszy lata z kijem krzycząc że jest Ninją, a kuzyn pomylił jachty i wlazł jakiejś pani na świeżo wymyty pokład dwoma, jakże uroczymi stópkami lekko tylko pokrytymi błotem.

Tydzień mija jak z bicza trzasł. Cała piątka wie już co to bajdewind i zwrot przez rufę. Najmłodszemu trzy razy z rzędu wyszedł węzeł ratowniczy, wszystkie są rozkosznie brązowe i matka woli myśleć że to opalenizna niż brud, nawet nastolatka się częściej uśmiecha. Zabieramy z Mazur cały worek wspomnień z mnóstwem przygód, jednym rozciętym łukiem brwiowym, jednym zgubionym telefonem, notesem zapisanym mailami od nowych znajomych i planami na przyszły rok. Bo że jedziemy to oczywista oczywistość. Na szczęście nie trzeba już będzie brać ani dmuchanych kół, ani dinozaurów. Bo wszystkie nauczyły się pływać. Ahoj!

 

Ps: Matka zapomniała o najważniejszym. Tablet!!! Bez niego ani rusz. Obywamy się bez takiego sprzętu cały rok, ale na jachcie tablet być musi, jak kamizelka ratunkowa i żagle. Padało trzy razy, zawsze na środku jeziora, gdzie dobicie do brzegu zajmowało dobrą godzinę albo więcej. Utrzymanie pod pokładem czwórki młodszych przez taki czas jest możliwe tylko kiedy leci "Lego Przygoda" albo "Kraina Lodu", a na pokładzie kapitan w strugach deszczu śpiewa „Mam tę moooooooooooooooooc” 

 

BK

0 komentarzy

Zostaw komentarz

Wymagane pola oznaczone są *

Facebook